piątek, 24 stycznia 2014

Wieżowiec.


                Na dole wszyscy chodzili w jedną lub drugą stronę. Całe tłumy chodziły po chodnikach, zajmując się jedynie sobą. Na jezdni można było dostrzec przeróżne samochody, we wszystkich kolorach, obok których zwinnie przemykały taksówki i autobusy. Wszystko wyglądało jak w innej rzeczywistości, oblane złocistym blaskiem zachodzącego słońca…

                Jednak to nie była inna rzeczywistość. To nie była także bajka, film, nagranie czy reportaż. To był widok z dachu wysokiego wieżowca, jednego z wielu drapaczy chmur w tym mieście, oglądany przez nastoletnią dziewczynę. Jej długie włosy silny wiatr rozwiewał na wszystkie strony, gdy tak siedziała na krawędzi i po prostu patrzyła w dół. Co jakiś czas na ziemię spadała jedna łza, ale nie mogła dostrzec czy ktokolwiek się tą pojedynczą słoną kroplą zainteresował. Przypuszczała jednak, że nie, ponieważ jeszcze nikt się nie spojrzał w górę, na szczyt wielkiego, szklanego budynku, obok którego przechodzili.

                Dziewczynie nie przeszkadzało nic. Ani jej włosy rozszarpywane na wszystkie strony i co chwila dostające się do jej ust. Ani mocny wiatr, który kilka razy już ją prawie wytrącił z równowagi, chociaż siedziała i przytrzymywała się rękoma barierki za sobą. Ani przenikliwe zimno, które czuła na takiej wysokości. Ani większa wilgotność powietrza, co wcale nie jest przyjemne. A już z pewnością nie to, że w każdej chwili mogła spaść. Wcale jej to nie przeszkadzało. Nawet by się z tego powodu ucieszyła. Nie była tylko pewna, czy chce zginąć ubrana w wielką szarą bluzę, wiszącą na jej drobnym ciele, czarnych poprzecieranych dżinsach- które pierwotnie były rurkami, jednak teraz były na nią o wiele za duże- oraz w wyniszczonych trampkach, które miała już od trzech lat i były przynajmniej pięćdziesiąt razy szyte, klejone lub dostawały dodatkową warstwę materiału, ale z którymi nie potrafiła i nie chciała się rozstawać. Jednak, pomyślała, nawet jeśli nie umarłaby modnie ubrana, to przynajmniej w rzeczach, w których dobrze by się czuła, gdyby jej dusza jednak nie mogła tak po prostu się rozpłynąć.

                Dziewczyna patrzyła raz w dół, raz w górę i zastanawiała się, który kierunek wybrać. Czy szare życie pośród tłumów ludzi stale się gdzieś spieszących, czy błękit nieba, zachęcający puszystymi chmurami, w których można by utonąć i zostać w tym puchu na zawsze. Każdy powiedziałby, że życie, bo śmierć ich przeraża. Wolą wciąż biec w nieznanym kierunku, nie widząc końca tej wędrówki, ani nie znając jej celu. Przywykli do mijania takich samych jak oni ludzi i wciąż tych samych szklanych budynków, w których pracowało więcej szarego społeczeństwa. A jednak ona nie bała się tego nieprzemierzonego błękitu. Wydawał się jej być kojący, a przejście do niego było kolejną wędrówką, z tym wyjątkiem, że wiodła w inne miejsce. A żeby tam pójść, musiała jedynie na chwilę wrócić na dół i pozbyć się tego ciała, a wtedy pofrunąć w górę, do chmur.

                Od kilku tygodni to było jej ulubione miejsce. Uwielbiała tu siedzieć i codziennie spędzała kilka godzin na siedzeniu i rozmyślaniu nad wyborem. Znalazła to miejsce przypadkiem. Przyszła raz do pracy jej ojca i zamiast grzecznie siedzieć i czekać aż skończy spotkanie, zwiedzała budynek. Biegała po wszystkich schodach, jeździła windą w górę i w dół i przechodziła każdym korytarzem po kilka razy. Kiedy była na ostatnim piętrze zdziwił ją widok schodów prowadzących na górę i duże szare drzwi na ich końcu. Poszła tam i chwyciła za klamkę, myśląc, co może się znajdować po drugiej stronie. O dziwo, nie było tam zamka i mogła swobodnie wejść do tego pomieszczenia. Zdziwiła się, gdy dmuchnął w nią silny wiatr, przez co zamknęła oczy. Przeszła krok do przodu, zamknęła za sobą drzwi i powoli otworzyła oczy. Ukazał się jej widok jak z marzeń. Widziała cały Nowy Jork z lotu ptaka, wszystkie wieżowce i mniejsze budynki. Spodziewała się kolejnego pomieszczenia w kształcie kwadratu, a znalazła ogrodzony barierkami pusty plac na całej powierzchni dachu budynku. Zrobiła kolejny krok do przodu, po nim następny, i metodycznie szła do krawędzi, wpatrzona w linię horyzontu. Obejrzała się w prawo i w lewo, by zobaczyć jeszcze więcej budynków, a następnie do tyłu, gdzie rozpościerał się Central Park. Prostokąt zieleni otoczony wysokimi szklanymi wieżowcami z tej perspektywy wyglądał komicznie, jednak chodząc po ścieżkach wśród drzew, można było w końcu oddychać świeżym powietrzem i wyciszyć się. W końcu podeszła do barierki, oparła o nią ręce i spojrzała przed siebie po raz kolejny. Wdychała zimne powietrze, przenikał ją chłód wiatru, ale nie martwiła się o to przez widok, jaki się przed nią rozpościerał. W tamtej chwili wiedziała: to jest jej Utopia.

                Piękną chwilę przerwał głośny dźwięk jej komórki. Szybko wyjęła ją z torebki, aby zobaczyć, kto dzwoni. Po ujrzeniu napisu ‘Tata <3’, nacisnęła zieloną słuchawkę i podniosła telefon do ucha. Usłyszała serię pytań ‘Wyszedłem ze spotkania, powiedziano mi, że na mnie czekasz, a ciebie tam nie było. Gdzie jesteś? Poszłaś już? Co tak szumi?’, na które odpowiedziała szybko ‘Wyszłam na śniadanie, jestem przed budynkiem, za chwilę będę’ i rozłączyła się. Ostatni raz spojrzała dookoła na budynki i park, a następnie biegiem ruszyła do drzwi. Otworzyła je, zamknęła za sobą i zaczęła biec po schodach i korytarzach, aż trafiła do windy. Po tym dniu do wieżowca, w którym pracuje jej tata, przychodziła nie tylko przynieść mu śniadanie lub lunch albo załatwić jakąś sprawę, ale także posiedzieć w swojej Utopii.

Nikt inny tam nie przychodził, więc miała spokój i ciszę, których tak bardzo potrzebowała. Ucieczka od szarej codzienności i normalności. Chwila oderwania się od wszystkich problemów. Godziny przyjemności i rozmyślań. A myślała o wszystkim. O szkole, kolegach, jej rodzicach i o śmierci, w dodatku swojej własnej. Nie wiedziała, kiedy dokładnie te myśli się zaczęły, jednak dla niej nie miało to znaczenia. Były tam i wcale jej nie przeszkadzały.

Spojrzała kolejny raz w dół. Tłum się przerzedził, jednak nadal było tam dużo ludzi i jeszcze więcej samochodów. Zdecydowała się. Wybrała bezkresny błękit zamiast odcieni szarości. Nie chciała ich już. Nie chciała widzieć wszystkiego w odcieniach pomiędzy czarnym i białym. Miała tego dość, nie zniosłaby kolejnej godziny, kolejnego dnia, tygodnia, miesiąca czy roku w tym brudnym świecie. Już od długiego czasu była coraz bardziej tym zmęczona, jednak tego nie zauważała. Nie jadła szarego jedzenia, nie kupowała szarych ciuchów, nie chodziła po szarych ulicach, nie rozmawiała z szarymi ludźmi. Po prostu leżała i myślała. Z przymusu chodziła do szkoły, w której spędzała kilka godzin i wracała do domu tylko po to, by po kilkunastu minutach wyjść z powrotem, uciec do Utopii. Tam mogłaby zostać na wieczność, jednak nie mogła, dopóki żyła na szarym świecie. Latając w bezkresnym błękicie, będzie tutaj siedzieć całymi dniami, miesiącami a nawet latami. Tak długo jak będzie chciała. I będzie spoglądać w dół na taki sam tłum szarych ludzi, jak w tym momencie. I na rzędy szarych wieżowców, które próbowały upodobnić się do nieba, odbijając jego błękit. I na prostokąt nieba, któremu udało się tutaj przetrwać. Na zielony Central Park, nadal istniejący i pozwalający szarym ludziom na pobyt w raju, choć przez krótką chwilę. Ona będzie tam na całą wieczność, już nie na moment. I byłą z tego zadowolona jak z niczego innego.


Wstała powoli ze swojego miejsca i spojrzała w dół. Przeprosiła w myślach każdego, kogo może przypadkowo zranić podczas wędrówki do nieba. Musiała spaść, by wzlecieć na wymarzoną wysokość. Rozłożyła ręce na boki i zrobiła krok w przód. Poczuła się wolna i lekka jak piórko. Teraz będzie mogła przebywać w swojej Utopii ile tylko zechce. I bardzo się z tego powodu cieszyła.